0
metia 20 lutego 2017 21:03
banany.jpg



La Fajana okazuje się być ciekawym miejscem. Na wjeździe znajduje się coś w rodzaju hipisowskiej czy też backpackerskiej kolonii kampingowo-namiotowo-camperowej ;) A zaraz potem mamy ładną, szeroką nadmorską promenadę i Piscinas Fajanas. My kierujemy się ich właśnie stronę. W porównaniu do Charco Azul są większe i bardziej ucywilizowane, ale równie dobrze zaplanowane. Huk fal i masy kotłującej się wody robią wrażenie. A, zapomniałabym – wstęp darmowy (stan na luty). Więc jeżeli lubicie tego typu atrakcje, to warto.

fajana1.jpg



fajana2.jpg



fajana3.jpg



fajana4.jpg



Po zaliczeniu drugich basenów udajemy się w drogę powrotną. Tym razem każemy nawigacji prowadzić się drogą LP1, bo chcemy sprawdzić, gdzie dokładnie znajduje się zjazd do lasu laurowego Los Tilos. Ale najpierw odkrywamy po drodze całkiem spore, zdecydowanie bardziej żywe z wyglądu miasteczko Los Sauces. Próbujemy się zatrzymać, ale niestety nigdzie nie ma wolnego parkingu – postanawiamy, że wrócimy tu kolejnego dnia przy okazji wizyty w Los Tilos właśnie. Zaraz za miasteczkiem droga prowadzi przez znany na forum most przęsłowy Puente de Los Tilos. Niestety ciężko o miejsce na sfotografowanie go.

Po powrocie do casy szybko przegrupowujemy się i jedziemy do Santa Cruz na kolację. Czeka na nas zarezerwowany pierwszego wieczoru stolik w restauracji Enriclai – jednocześnie najmniejszej i (podobno) najlepszej w Santa Cruz (i na wyspie?).

Rzeczona restauracja mieści się w samym centrum, na rogu Calle Doctor Santos Abreu i Calle Vandale, na parterze domu. W sumie w środku człowiek czuje się jak w salonie u babci, tylko takiej kanaryjskiej ;) Całością zarządza przemiła i gościnna pani Carmen, która jest jednocześnie managerem i kelnerką. W środku 5 stolików na max. 15 osób. Jeden kucharz. Wśród gości dużo lokalesów, ale też turystów - widać tripadvisor robi swoje. Menu zmienia się codziennie, generalnie określiłabym je jako lekko włoskie w stylu, z dużym udziałem owoców morza. Lokalne wina (niesupermarketowe). Ogólnie bardzo duży plus. Wadą jest brak z góry określonych cen (aczkolwiek 110 euro za 2 przystawki, 4 dania główne, 2 desery i butelkę wina nie wydaje się aż tak wygórowana) i powolność obsługi (p. Carmen z każdym stolikiem ucina sobie dłuższą pogawędkę). Ale za to obowiązuje samoobsługa przy pokolacyjnych nalewkach na wspomaganie trawienia (zawartość butelki na zdjęciu absolutnie pyszna!) ;) Jeżeli lubicie takie klimaty, to polecam (koniecznie zróbcie rezerwację!).

i butelka (nie rumu, nie wina).jpg



Dzięki wspomaganiu winno-nalewkowemu udało mi się w miarę bezboleśnie przetrwać drogę powrotną. Potem szybkie planowanie kolejnego dnia, i już, prawie jesteśmy na półmetku.

CDN.Dzień 4 – Miało być Los Tilos, a będzie coś innego

Piątek rozpoczął się niezmiennie piękną pogodą i już powoli zaczęliśmy zastanawiać się, czy ta prognozowana zmiana pogody to przypadkiem nie jakaś bujda. Wkrótce miało się okazać, że jednak nie, ale póki co pozostawaliśmy jeszcze przez jakieś 45 minut w błogiej nieświadomości ;)

Jak wiecie, poprzedniego dnia sprawdzaliśmy, gdzie dokładnie skręca się w kierunku Los Tilos – to właśnie las laurowy miał być miejscem naszej piątkowej wycieczki. Zjedliśmy więc śniadanie (piękna rzecz mieć taras z widokiem), ubraliśmy się stosownie i już, już pakowaliśmy się do naszej zielonej strzały, kiedy mój telefon zapikał, a potem przekazał złe wieści dotyczące naszej sobotniej wyprawy do obserwatorium.

Quote:
Notice visits to the Observatory. Visits to the Observatory on 11/02 are cancelled for adverse weather conditions. Please confirm receiving this message and the next day we will refund your tickets.


Wykonałam szybki telefon na numer, z którego przyszedł sms, a bardzo sympatyczna Pani przekazała mi bardzo niesympatyczne wieści: tak, wszystkie wizyty w obserwatorium pokasowane, nie tylko w sobotę, ale i w niedzielę. Prognoza pogody bardzo zła, przewidywany jest huraganowy wiatr i opady deszczu/śniegu, droga na szczyt ma być zamknięta z obu stron od soboty rano aż do poniedziałku (?). „You should better come today”, powiedziała Pani. „From tomorrow no guarantee”.

Cóż mieliśmy zrobić – w ciągu 10 minut dokonaliśmy szybkiego przegrupowania, dorzuciliśmy do bagażnika ciepłe kurtki i ruszyliśmy w stronę Roque de los Muchachos.

Ponad godzinna podróż LP1, a potem LP4 minęła nam spokojnie. Po drodze zaliczamy wiele serpentyn i kilkukrotną zmianę krajobrazu: od nasyconej zieleni na niższych partiach zbocza, przez dość wysoki las iglasty (częściowo spowity chmurami), aż po wulkaniczny krajobraz na szczycie z morzem chmur Po drodze jest kilka punktów widokowych, mijaliśmy też miejsca wejścia na Ruta de Volcanos. Ponad chmurami widać Teide, na którym byliśmy dwa lata i tydzień wcześniej.

droga1.jpg



roque1.jpg



roque2.jpg



roque3.jpg



Im bliżej teleskopów, tym węższa robi się droga, pojawia się więcej aut i trudniej się zatrzymać na zdjęcia – weźcie to pod uwagę, jeżeli marzą się Wam zdjęcia „od dołu”.

Po drodze zahaczamy o El Roque de los Muchachos Observatory meeting point – miejsce, w którym rozpoczynają się wycieczki po obserwatorium. Niestety, nasze nadzieje na przełożenie biletów na wcześniejszy dzień zostają natychmiastowo rozwiane – niedasię. No nic, warto było spróbować. Wspinamy się na szczyt, gdzie czeka dość zatłoczony parking.

roqueparking.jpg



roqueparking2.jpg



Można stąd zrobić ładne zdjęcia teleskopów.

teleskopy1.jpg



W okolicy szczytu rozpoczyna się kilka szlaków.

roqueszlaki1.jpg



roqueszlaki2.jpg



My natomiast idziemy tylko kawałek w stronę Mirador Caldera De Taburiente. Sama kaldera okazuje się być w przeważającej części spowita chmurami. Ale i tak widoki są spektakularne…

roqueszlak1.jpg



roqueszlak2.jpg



roqueszlak3.jpg



roqueszlak4.jpg



roqueszlak5.jpg



I jeszcze panorama:

roquepanorama.jpg



A oto na końcu szlaku ukazuje się nam rzeczona kaldera (a raczej niewielka jest część). Ciekawa jestem widoku, kiedy nie ma chmur!

kaldera.jpg



kaldera2.jpg



W sumie na górze spędzamy ok. 1,5 godziny. Na pewno można szybciej, ale ja nie czuję się najlepiej na wysokościach i poruszałam się w baaaaardzo zwolnionym tempie ;)

Po dotarciu do pojazdu musimy zastanowić się co dalej. Szybkie rzut oka na mapę i decyzja zostaje podjęta: zjedziemy LP4 do miasteczka Santo Domingo, gdzie zaopatrzymy się w wino (miasto miało być znane z lokalnych bodeg), a potem odwiedzimy Parque Cultural La Zarza, którego nie zdążyliśmy odwiedzić dnia poprzedniego.

Zaraz na początku drogi w dół widzimy budowę. Co ciekawe to nie kolejny teleskop, a nowe centrum dla zwiedzających, które ma być połączone z centrum hotelowo-konferencyjnym. W ten sposób obserwatorium chce rozszerzyć ofertę usług dla turystów, głównie tę związaną z obserwacją nocnego nieba. Czy to dobry pomysł? Nie wiem, ale pewno trafna reakcja na zwiększone zainteresowanie turystyczne La Palmą, które w najbliższym czasie nastąpi.

teleskopybudowa.jpg



Dalszy LP4 w dół dostarcza nam serpentynowo-krajobrazowej powtórki z rozrywki.

drogawdół.jpg



Zatrzymujemy się na kawę w restauracji Restaurante Parilla El Bailadero, która to kawa ostatecznie przekształca się w obiad. Kuchnia lokalna, prosta, smaczna, niedroga, więc nie wiem, skąd takie niskie oceny w opiniach google. Jedyna moim zdaniem niejadalna rzecz to zupa z jajkiem i mięsem mielonym, ale to raczej kwestia jej wyglądu (który wszędzie był fatalny, nie tylko tutaj). Podobno jak się zamknie oczy, to da się zjeść ;)

Obok restauracji przebiega lub zaczyna się kilka szlaków – można skorzystać z jej parkingu.

szlakprzyrestauracji.jpg



Po obiedzie ruszamy dalej – w dole widać już Santo Domingo.

sandom1.jpg



Samo miasteczko okazuje się być dużym rozczarowaniem. Powiedzmy sobie szczerze – nic w nim nie ma poza głównym placem z barem wypełnionym lokalesami w wieku emerytalnym. I jednym miradorem, z którego wcale nie ma dobrego widoku. Można odpuścić.

sandom2.jpg



sandom3.jpg



Obiecane przez internety bodegi okazują się być położone spory kawałek od centrum miasta, więc ostatecznie tam nie docieramy. Dla chętnych podaję nazwę bodegi, którą polecił nam właściciel naszej casy: Bodega Tagalguen (podobno można zwiedzać).

Z Santo Domingo mamy już tylko kawałek do Parque Cultural La Zarza.

parquelazarza.jpg



Parque Cultural La Zarza jest dość tajemniczym miejscem, o którym mało jest informacji w internetach. Wiemy tyle, że mają być tam ślady archeologiczne po rdzennych mieszkańcach wyspy. Rzeczywistość okazuje się być raczej rozczarowująca… Na miejscu zastajemy pusty parking i niewielkie muzeum z niezbyt atrakcyjną wizualnie wystawą (miejscami dość mocno popsutą). Za obsługę robi jeden znudzony pan, który po angielsku umie podać tylko cenę za wstęp (2 euro). Potem po hiszpańsku wyjaśnia nam, gdzie mamy udać się dalej. Odcyfrowuję kilka słów – droga, las, jaskinia, co w połączeniu z informacjami z googla pozwala mi się domyśleć, że mamy iść drogą przez las do jaskini, gdzie będą kamienie z wzorami pozostawionymi przez Guanczów . I faktycznie, po lewej stronie za muzeum widzimy bramkę, za którą zaczyna się dróżka. Idziemy nią przez kilka minut, ale ostatecznie dajemy sobie spokój. Ścieżka jest zarośnięta, zaśmiecona i tak naprawdę nie wiemy, ile trzeba nią iść (potem w internecie czytamy, że ok. 30 minut w jedną stronę). Do tego zaczyna siąpić deszcz. Wracamy. Atrakcję ogólnie oceniam jako słabą, jedynie logo mają spoko ;) W sumie dobrze, że nie przyjechaliśmy tu dzień wcześniej, bo po godzinie jazdy coś takiego nieźle by nas wkurzyło. A jeszcze godzinę trzeba by było wracać – bo tyle właśnie mamy do domu.

W drodze powrotnej zostawiamy za sobą deszcz i – wraz z kolejnymi serpentynami – zaliczamy kolejne ładne widoki.

dodomu1.jpg



dodomu2.jpg



dodomu3.jpg



Ponownie też przejeżdżamy przez miasteczko Los Sauces i znowu nie ma gdzie zaparkować ;) Co tam jest aż tak atrakcyjnego? Wobec braku szans na zrobienie zakupów Los Sauces, zahaczamy jeszcze o supermarket w Puntallana, gdzie zaopatrujemy się w wino, piwo oraz dobra spożywcze na grilla (nasza casa ma odpowiednio przygotowane miejsce). Wieczorem oglądamy piękny wschód księżyca, wpatrujemy się w rozgwieżdżone niebo i zastanawiamy się, gdzie ta zmiana pogody, z powodu której odwołano nam wizytę w obserwatorium…

CDN.Dzień 5 czyli rano deszcz, w południe deszczyk i wieczorem pada jeszcze…

Poranek wita nas deszczową pogodą, a wyższe partie wyspy spowijają szare, ciężkie chmury. Nie wygląda to najlepiej. Szybki rzut oka na prognozę pogody utwierdza nas w przekonaniu, że dziś raczej czeka nas dzień chowania się przed deszczem. Ale przecież w domu siedzieć nie będziemy… Dlatego po śniadaniu pakujemy do auta wyposażenie przeciwdeszczowe i udajemy się na zwiedzanie stolicy i jej okolic.

Z góry uprzedzam, że dzień nie był jakoś super dobrze zorganizowany – po prostu jak padało staraliśmy się jechać, a jak przestawało padać – staraliśmy się coś zobaczyć. Było w związku z tym nieco chaotycznie, ale trafiliśmy w kilka ciekawych miejsc, więc może ktoś znajdzie coś dla siebie w tym lekkim bałaganie.

Naszym pierwszym przystankiem jest położone nieco powyżej Santa Cruz miasteczko Las Nieves, którego główną atrakcją jest Real Santuario de Nuestra Señora de las Nieves, po naszemu Sanktuarium Matki Bożej Śnieżnej – najważniejszy kościół na wyspie.

lasnieves1.jpg



lasnieves2.jpg



W sobotni poranek główny plac miasteczka wydaje się być nieco senny. Sam kościół jest raczej niewielki, typowo kanaryjski w zewnątrz i całkiem ładny w środku. W jego tylnej części usytuowane jest dodatkowo małe muzeum sztuki sakralnej. Do tego sklep z dewocjonaliami po drugiej stronie placu. W sumie 5 minut zwiedzania ;) Dlatego też decydujemy się usiąść w pobliskim barze. I nagle – zupełnie nieoczekiwanie – wokół nas zaczynają pojawiać się elegancko ubrani ludzie. To może znaczyć tylko jedno – będzie ślub! Postanawiamy więc zaczekać, aż przybędzie para młoda. Przyjeżdżają kolejne auta, zgadujemy – może to właśnie tym przyjadą nowożeńcy? Ale nie mamy szczęścia.

W końcu oczekiwanie przeciąga się na tyle, że decydujemy się wrócić do auta. I w tym momencie następuje niespodzianka ;) Na parking wjeżdża niemiłosiernie brudny Peugeot Partner, z którego wysiada pan w garniturze i zaczyna wydobywać ze środka dzieci. Jedno, drugie, trzecie… Na koniec pojawia się panna już nie aż tak bardzo młoda z zaawansowanym dzieckiem nr 4 w drodze. Najwyraźniej zawsze jest czas, żeby się nawrócić ;)))

Ślub się zaczyna, a my przy akompaniamencie kościelnych dzwonów ruszamy dalej. Kolejnym przystankiem jest punkt widokowy Mirador de la Concepcion, położony na krawędzi kaldery małego wulkanu tuż nad Santa Cruz. Jeżeli będziecie w okolicy, polecam podjechać i obejrzeć miasto i port z góry. Przy okazji widać, że jedno z nowszych osiedli w ramach stolicy położone jest na dnie dawnego wulkanu (tam gdzie na google widać zielone pole podpisane Risco de la Conception).

conception1.jpg



conception2.jpg



conception3.jpg



Przy okazji – niedaleko tego miradoru można znaleźć Maroparque, czyli coś w rodzaju ogrodu botaniczno-zoologicznego. Być może to fajna opcja dla dzieci – my nie zdecydowaliśmy się ze względu na dość wygórowaną cenę (kilkanaście euro za osobę).

Z punktu widokowego udajemy się na krótkie zakupy do pobliskiego Lidla, który w zasadzie sam mógłby robić za punkt widokowy. Serio, sklepu z taaaakim widokiem na ocean nigdy nie widziałam ;) A uzupełnienia zaopatrzenia musieliśmy dokonać z powodu nadchodzącej niedzieli – nasz okoliczny spar miał pozostać w tym dniu zamknięty.

W drodze do kolejnego punktu przez przypadek pozostaliśmy w temacie zakupowym – w trakcie przejazdu przez miasteczko San Pedro/Brena Alta naszą uwagę przyciągnął budynek lokalnego mercado (targu) i muzeum. Postanowiliśmy się zatrzymać i zajrzeć.

mercadobrena2.jpg



mercadobrena1.jpg



Targ jak targ, w sumie nic ciekawego (drewniane łyżki za 15 euro, cygara kilkanaście euro za kilka sztuk), ale trafiliśmy na stanowisko z sokiem z trzciny cukrowej za 2 euro (chociaż pierwszej chwili, z daleka, wzięliśmy trzcinę za bambus ;))). Przy okazji zobaczyliśmy, jak sok jest przygotowywany (cięcie trzciny, wyciskanie w maszynie z wałkami, mieszanie z innymi sokami). Wypić się nie da go zbyt dużo (jest bardzo słodki), ale dobrze gasi pragnienie – mimo słodyczy nie pozostawia wrażenia przesłodzenia jak np. cola. Jeszcze lepiej smakuje w połączeniu z sokiem pomarańczowym czy z marakui. A w ogóle najlepiej jako podstawa mojito (4 euro) ;)))

trzcina1.jpg



Z Brena Alta udaliśmy się do Villa de Mazo. I tu uwaga – Villa de Mazo jest miejscowością bardzo rozciągniętą, a centrum znajduje się w części najbardziej oddalonej od Santa Cruz. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, okazało się, że zakupowa sobota będzie trwać – przed nami było kolejne mercado. I tu też był sok z trzciny! Powtórzyliśmy sobie więc kolejkę (oczywiście kierowca w wersji bezalkoholowej). Z innych ciekawych rzeczy – w Villa de Mazo znajduje się szkoła rzemieślnictwa, znana z wyrobu ceramiki (sprzedawanej w przyszkolnym sklepiku). Ceramika jest również wyrabiana w pobliskim młynie (El Molino). W pobliżu jest też bodega (El Hoyo). Niestety w sobotę po 14 wszystkie te miejsca były zamknięte.

Ponieważ z powodu nieplanowanych postojów na zakupysok z trzciny zrobiło się późno, pomknęliśmy już prosto do najbardziej wysuniętej na południe atrakcji tego dnia - Parque Arqueologico de Belmaco. Po rozczarowujących doświadczeniach w La Zarza nie nastawialiśmy się na zbyt wiele, więc może dlatego wyszliśmy całkiem zadowoleni. Obsługa była wielojęzyczna, wystawa o rdzennych mieszkańcach bardziej rozbudowana i niepopsuta, a jaskinia z naskalnymi dwie minuty pieszo od wystawy. I całkiem ładne mieli pamiątki ;))) Całość zdecydowanie warta przejechanej drogi i wydanych 3 euro na osobę.
(Jakby ktoś pytał, to na zdjęciu z kamieniem są te wykonane przez Guanczów wzory, o które się rozchodzi.)

belmaco1.jpg



belmaco2.jpg



belmaco3.jpg



Z parku udaliśmy się w drogę powrotną, zahaczając jeszcze o jedną z dwóch najbardziej uturystycznionych miejscowości na wyspie – Los Cancajos. Ze względu na bliskość lotniska nie brakuje tu hoteli i apartamentowców, ale też wszelkiej maści backpackerów konsumujących procenty na plaży. W sumie nawet się do tej konsumpcji przyłączyliśmy, bo restauracja, w której jedliśmy obiad (El Pulpo) była położona tuż przy plaży właśnie. Obiad dla 4 osób (kuchnia lokalna, 2 dania główne, wino, piwo) kosztował nas ok. 50 euro, więc przyzwoicie. Miejsce na pewno atrakcyjne dla wielbicieli owoców morza.

loscancajos1.jpg



loscancajos2.jpg



Samo Los Cancajos specjalnie pociągające nie jest (mam nadzieję, że turystyka na wyspie nie pójdzie w tym kierunku), ale wpaść na chwilę warto. Tym bardziej że z drugiego końca miejscowości – najlepiej kierować się na parking przy apartamentach Lago Azul lub HiperDino Express Los Cancajos – doskonale widać pas startowy lotniska :) Oczywiście można też udać się w celach obserwacyjnych na Mirador del Aeropuerto de la Palma.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Santa Cruz, żeby zobaczyć historyczne centrum miasta w świetle dziennym (widzieliśmy miasto już pod wieczór/wieczorem przy okazji wizyty pierwszego i trzeciego dnia). Zaparkowaliśmy samochód przy oceanie, a następnie przeszliśmy się głównym deptakiem Calle O'Daly do Plaza Espana, a potem dalej Calle Anselmo Pérez de Brito. Doszliśmy nią aż do samego końca, czyli do do Plaza De La Alameda, gdzie stoi replika statku Kolumba (wewnątrz statku znajduje się Muzeum Morskie, które było niestety już zamknięte).

plazaespana.jpg



plazaespana2.jpg



santacruz1.jpg



santacruz2.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

lavarsovienne 18 marca 2017 16:51 Odpowiedz
Fajowy ten magnes z bananem:-)
metia 3 kwietnia 2017 19:38 Odpowiedz
Quote:No i jeszcze po drodze załapaliśmy się na szybką fotkę z przydrożnej budki (koszt póki co nieznany).Przed chwilą wyjęłam ze skrzynki kopertę i koszt niemieckich usług fotograficznych wyniósł 10 euro. Nie jest źle ;)Najgorzej, że list szedł ponad miesiąc i mamy w tej chwili 2 tygodnie po terminie zapłaty :lol:
jonatan 23 grudnia 2017 09:24 Odpowiedz
Tam mozna oddychac tlenem to wazne